Nigdy wcześniej nie brałem udziału w tak długiej wyprawie, nigdy nie przejechałem 1200 km dzień po dniu, nigdy nie wsiadałem dzień po dniu na rowerowe siodełko, mając poprzedniego dnia w nogach ponad 150 km, nigdy wcześniej nie brałem udziału w maratonie rowerowym, nigdy wcześniej…
Koniec wyliczanki, czas na wspomnienia.
Prace na linii kolejowej do Wisły Głębce utrudniły wielu uczestnikom dojazd na miejsce startu. W poprzednich edycjach miłośnicy podróży kolejami państwowymi dojeżdżali pociągami do ostatniej stacji, przesiadali się na dwa kółka i ruszali pod górę, by przez Istebną dojechać do Schroniska Przysłop Pod Baranią Górą. Trasa kolejowa w 2020 roku była w remoncie (uwaga: od marca 2021 robotnicy wrócą na trasę) i sprawa się rypła. W mediach społecznościowych rozpoczęły się dyskusje i poszukiwania optymalnego rozwiązania. Wariantów było wiele, wybrałem sprawdzony kilka miesięcy wcześniej dojazd przez Zwardoń.
3 lipca 2020, budzik nastawiony na 6:30 okazał się zbędny, podniecenie pobiło poranne lenistwo i kazało wstać chwilę po piątej. Śniadanie, kolejny przegląd zawartości plecaka, prysznic – kto wtedy wiedział, że większość nocy będę spędzał w „cywilizacji” – bardzo wolno wypita kawa i w drogę, przede mną pierwszy etap, z Chorzowa na Katowicki dworzec. Marne kilka kilometrów, kilkadziesiąt minut na siodełku a w głowie kotłowanina myśli: czy dam radę – tak zwyczajnie fizycznie, czy nie spalę się mentalnie, w co ja się pcham!
Na szczęście w pociągu do Zwardonia spotykam Martę i Michała, wiślaków z Warszawy. Koniec poplątanych myśli, na rozmowie mija większość z trzech godzin podróży. Ze Zwardonia ruszamy tuż po 12, Marta i Michał swoim tempem ja swoim, mijamy się kilka razy. Po drodze pierwszy deszcz i jazda wraz z podeszczowym strumieniem po mokrych kamieniach jakby chciały dać ostrzeżenie – łatwo nie będzie. Po dwóch godzinach jazdy docieram do Schroniska. „Zarezerwowane” podczas rekonesansu drzewa są wolne, po chwili miejsce w hotelu milion gwiazdowym jest gotowe. Jak się później okaże, będzie to pierwsza i ostatnia noc pod chmurką, tarp i hamak będą balastem.
Pozostaje zabić czas do otwarcia biura zawodów i spotkania z Ojcem Dyrektorem – tak uczestnicy nazywają organizatora Leszka Pachulskiego. Przyglądam się rowerom i słucham opowieści doświadczonych wiślaków, wielu z usłyszanych wtedy prawd przyznam rację w kolejnych dniach. Po 17 odbieram pakiet startowy, sprawdzam działanie trackera i delektuje się pysznym pszenicznym piwem. Na kolejne dni staję się kropką numer 411.
Po 20 Leszek rozpoczyna odprawę, słucham i staram się zapamiętać jak najwięcej – najważniejsze są wiadomości z ostatniej chwili – obfite deszcze zmusiły organizatorów do korekty trasy w kilku miejscach. Jednym z nich będzie jutrzejszy zjazd z Cieńkowa, zapamiętuję: „jak będzie skręt w lewo, w krzaki to nie skręcajcie, jedźcie po głównym szlaku”. Gdy z ust Leszka pada zdanie:
Biorę je jako ostrzeżenie numer dwa. Kończąc tradycyjny makaron i zapychając się domowym ciastem, nasłuchuję jeszcze przez chwilę rozmów uczestników i przed 21:30 po wieczornej toalecie – celebruję wizyty w łazience – nie wiem, że okazje do prysznica będę miał już kolejnej nocy, wsuwam się do śpiwora i zasypiam delikatnie kołysany przez linki hamaka. Dziwne – mimo ogromnego podniecenia zasypiam w jednej chwili, ledwo co ułożyłem się wygodnie na boku – tak w hamaku można tak spać – spojrzałem na gwiaździste już niebo i zawibrował zegarek, piąta trzydzieści – pora wstać. Nadchodzi godzina startu.