Autor na starcie Wisła 1200

Wisła 1200: dzień pierwszy – ruszam w nieznane

Dziś trudno sięgnąć wspomnieniami co było pierwsze: wibracje zegarka czy gwar na starcie? Zresztą z punktu widzenia dalszej historii jest to zupełnie bez znaczenia. W dniu startu po 5 rano wygramoliłem się z hamaka i stanąłem w pierwszym rzędzie na linii startu.

Start Wisła 1200 edycja 2020 odbył się w zmienionej formule, wspólny start 400 uczestników zastąpiony został startem grup pięcioosobowych w pięciominutowych odstępach czasowych. Taką formułę wymusiły wprowadzone obostrzenia związane z pandemią COVID-19. 

Pierwsza grupa ruszyła na trasę punktualnie o 6:00, a następnie na trasę wyruszały kolejne piątki zawodników.

Kilka tygodni wcześniej przegapiłem rozpoczęcie zapisów na godzinę startu i załapałam się dopiero na 10:20, mając kilka godzin do startu, bez pośpiechu spakowałem obozowisko, zjadłem śniadanie i przyglądałem się startującym zawodniczkom i zawodnikom. Przed moimi oczami przewinęły się wszelkie możliwe sposoby zapakowania sprzętu na rower i wszelkie taktyki. Od ścigantów jadących na zupełnie lekko, po oblężniczo obładowane rowery z namiotem i sakwami na przednich i tylnych kołach. Porównując do innych, mieściłem się gdzieś pośrodku: sakwa podsiodłowa, mała torba na telefon, śpiwór, tarp, hamak podwieszone pod lemondką i 20 litrowy plecak z camelbagiem – nie jest źle- pomyślałem.

Na linii startu Wisła 1200 edycja 2020

10:15 w pełni spakowany odliczam minuty do startu, w końcu nadchodzi 10:20 i Olek Pachulski daje sygnał – 1200 km przed nami. Przede mną wielka niewiadoma, nieznana trasa, nieznane trudności, w końcu nieznane swoje możliwości. W „mojej” grupie na trasę rusza Magda, wiślana weteranka, jedzie już drugi raz i chętnie dzieli się ze świeżakiem uwagami. Chłonę jej opowieść i podziwiam za siłę. Rok temu przejechała znaczną część trasy z wysoką gorączką, na antybiotyku – dotarła do mety w limicie czasu. W miłej atmosferze mijają pierwsze trudności na trasie, wspinaczka po stoku Baraniej Góry i podjazd na Cieńków – robi się coraz cieplej.

Czekamy na odpoczynek podczas zjazdu do miasta, czekamy i się nie doczekamy. Zamiast relaksującej jazdy po szutrach Ojciec Dyrektor zaplanował trasę przez pierwsze na Wiśle płyty betonowe – miłośnik drogowych betonów. W atmosferze słów uznania do organizatorów i w zapachu palonych klocków hamulcowych docieramy do Wisły, przed nami płaski odcinek poprowadzony ścieżkami. Jeden z weteranów uświadamia nas, że w poprzednich edycjach w tym miejscu był po 40 minutach „darmowego” zjazdu, dziś dojazd zajął nam prawie dwie godziny.

Potwierdzają się słowa: nie planuj, Rzeka i Ojciec Dyrektor pokrzyżują najbardziej misterny plan.

Wiślaków rozmowy o 4 literach.

Rozmowy na trasie dotykają bardzo dziwnych na pozór tematów. Czy jedziesz w majtkach? Pytanie, zadane po kilku minutach jazdy wiślakowi jadącemu w kolarskich spodenkach i narzekającego na dyskomfort niewymownej. Być może uratowało mu niepotrzebnych obtarć.

Jaki krem na 4 litery lepszy? Second skin czy chamoise. Dziwne rzeczy się na tej Wiśle dzieją, nieznajomi, dorośli ludzie obradują na rowerach o „dupie”. Kto jechał latem, w upale trzydziestostopniowym, ten wie, jak ważne jest zadbanie o pośladki i pachwiny, jak łatwo stracić całą przyjemność z jazdy przez obtarcie czy podrażnienie.

Rozmawiając, docieramy na parking przy lokalnym markecie, stojaki na rowery zajęte przez uczestników rajdu. Szybkie zakupy: sok pomidorowy, zimna cola, bułka, zapas wody i kilka minut odpoczynku w cieniu. Siedząc, oparty o ścianę marketu obserwuję zachowanie ludzi. Klimat przypomina Przystanek Woodstock: ŻYCZLIWOŚĆ i chęć pomocy – ożywają wspomnienia. Tu nic się nie marnuje, ktoś kupił za dużo wody, nie zmieści jej w bidonach – oddaje innym. Ktoś ma problem z rowerem – pomocne dłonie z narzędziami i głowy z wiedzą pojawiają się natychmiast. Z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem ruszam dalej w trasę. Przede mną czają się słynne wały wzdłuż Jeziora Goczałkowickiego.

Wały Goczałkowickie

Trasę z Wisły do Chorzowa lub Krakowa znam bardzo dobrze, jedynym źle wspominanym odcinkiem zawsze był kawałek po perforowanych płytach betonowych przed zaporą. Dziś nastąpi wielka zmiana, płyty ze znienawidzonej staną się bardzo pożądaną nawierzchnią. Trasa Wisła 1200 zaplanowana została przez umysł nieznający granic, umysł, dla którego im gorzej –, tym lepiej, umysł, który każe uczestnikom kierować się w miejsca, w które bez śladu GPS nigdy z własnej woli by nie wjechali. I za to Organizatorom wielkie dzięki. Niespodzianki to kolejne słowo klucz.

Po turystycznym prawie odcinku zaczynają się wały, na szczęście startowałem późno i wyraźnie wśród traw sięgających miejscami kierownicy widzę ŚLAD. Współczuję startującym o 6 rano. Jazda po wale jest pierwszym testem mocowania ekwipunku, w imię zasady „co ma się urwać – to na Wiśle się urwie„. W rękach wielu uczestników pojawia się najważniejsza część zamienna – trytytka, zwana opaską elektryczną jest podstawą wszelkich napraw mocowania ładunku. Naprawy często zmieniają się w istne innowacje (będzie o tym dalej – ostatniego dnia).

„Prawie” miłość – zbawienne betony na trasie Wisła 1200

Po niekończących się kilometrach wałów i nieustającego wypatrywania dziur ukrytych wśród traw nagle pojawiają się płyty i chwila relaksu. Tak, telepie na nich, jak zawsze, ale choć na chwilę można zmienić chwyt i dać odpocząć nadgarstkom.

Znienawidzone płyty zaczynam darzyć coraz cieplejszym uczuciem. Być może doszłoby do głębokiego związku emocjonalnego, szło ku temu… gdyby nie dzień 4. Dzień magisterki, doktoratu i prezydenckiej profesury z płyt betonowych (do wątku miłości człowieka z betonem wrócę czwartego dnia).

Szczęście kończy tak szybko, jak się zaczęło, zapominamy o płytach i walczymy z błotem. Wokół ślady bobrów, dziesiątki powalonych drzew, niektóre dawno, niektóre wyglądają jak by dziś w nocy padły ofiarą bobrowych siekaczy. Widoki przepiękne, oczy wodzą głową na lewo, na prawo i nagle gleba. Zapatrzony w ich dzieło nie zauważam powalonego przez siekacze drzewa. Kilka soczystych słów pod adresem bobrzego stada i jadę dalej.

Dopiero po odcinku specjalnym ktoś zwraca mi uwagę na czerwony kolor barwiący skorupę błota na prawej łydce. Cofam film i staje się oczywistym, że podczas gleby nie tylko spadł łańcuch, tylko dodatkowo łydka została zaatakowana przez zębatkę. Zmywam krew, zdzieram błoto i dalej w drogę. Ślad 4 zębów na zawsze, niczym tatuaż ozdobił łydkę – pierwsza pamiątka po Wisła 1200.

Odnawiam gdzie tylko się da zapasy wody, tego dnia temperatura sięgała 30 stopni w cieniu, w słońcu grzało do ponad 40. Przez cały dzień wypiłem 11 litrów izotoników, kilka soków pomidorowych i coca-coli – trudno sobie wyobrazić, że człowiek może wypić, poza piwem oczywiście, tyle płynów.

Każdy wiejski sklepik, market są okupowane przez wiślaków, w niektórych zaczyna brakować, o zgrozo” soku pomidorowego.

Wielokrotnie spotykam znajome już sylwetki, wymieniamy się serdecznościami. Im bliżej wieczora, tym częściej pojawia się nowy temat dyskusji. Każda napotkana grupka rozmawia o noclegu, samotni jeźdźcy zaczynają organizować się w 2- 3-osobowe grupy i rozpoczyna się szukanie noclegu. W planie miałem noclegi pod chmurką, jednak wizja kąpieli wygrała. Jeszcze przed Oświęcimiem zaczęliśmy kręcić kilometry z Piotrem, w ciszy mijamy teren Obozu w  Auschwitz i znów wracamy nad Rzekę. W planie był dojazd pod Kraków i nocleg na wysokości Kryspinowa, po raz drugi przyznaje rację Ojcu Dyrektorowi: „to nie ty masz plan na Wisłę”.

Decydujemy z Piotrem, że będziemy razem szukać noclegu. Konsultacje z Google, poszukiwania na platformach rezerwacyjnych nie wróżą sukcesu. Miejsc noclegowych jest sporo, niestety są oddalone od trasy. Nie chce nam się robić dodatkowych kilometrów wieczorem i rano by zgodnie z regulaminem wrócić na trasę w tym samym miejscu, w którym ją opuściliśmy. Zmieniamy strategię – jedziemy dalej z zamiarem, by tuż przed zmierzchem zjechać do pierwszej mijanej miejscowości i zasięgnąć języka u miejscowych.

Pierwszy nocleg na trasie – życzliwość daje kopa

Widoki robią się bajkowe. Wał przeciwpowodziowy, na lewo o niego kładące się spać wioski, na prawo rzeka. Szerokie pola zalewowe brzmią ostatnimi tego wieczoru rozmowami ptaków, a w wodzie odbija się zachodzące słońce. Na dłuższą chwilę uciekam myślami. Dzikie życie po prawej stronie przyciąga jak magnes. Gdzieś w oddali wędkarze szykują się lub kończą połowy – robi się sielankowo. Zazdroszczę mieszkańcom mijanych wiosek, życie w miejscu z takimi widokami, z takim skarbem po drugiej stronie wału musi być szczęśliwe. Tu widoków nie psują już śląskie hałdy i kominy hut.

Z marzeń o sielskim życiu wyrywa mnie Piotr. Pora zjechać do wsi i szukać noclegu. Pierwsza próba podjęta kilka kilometrów wcześniej się nie powidła. Robi się coraz ciemniej, gasną światła w oknach – nasza nadzieja wraz z nimi.

Kolejna wioska, sprawdzamy na mapie- jesteśmy we wsi Gromiec, zjeżdżamy z wału. Mamy szczęście, na ulicy zatrzymuje się samochód. Pytamy Panią kierującą, niestety nie może nam pomóc, na szczęście jej pasażerka przypomina sobie o sąsiadach, którzy być może będą mogli nas przenocować. Pokazuje nam palcem drogę, szczęśliwi ruszamy, by po chwili siedzieć z gospodarzami w kuchni mając w perspektywie ciepłą kąpiel i wygodny nocleg.

Przegadalibyśmy całą noc, goszczący nas młodzi ludzie są doskonałymi gawędziarzami i pasjonatami swojej pracy, niestety musimy się dziś w nocy wyspać, przed nami wczesna pobudka i w planie (wiem – sam  tym pisałem – słowo nie na miejscu) 200 kilometrów.

Nowy dzień wita nas piękną pogodą, wychodzę przed dom i to, co wczoraj było bajkowe, dziś w świetle słońca jest jeszcze piękniejsze. Pakujemy się i wracamy na wał. Ptaki już od kilku godzin kontynuują przerwane przez noc dysputy, nad rzeką unosi się poranna mgła – znów zamarzam się w widokach, rozkoszuje porankiem i całe ciało ogarnia radość. Jadę dalej, jednak cząstka mnie zostanie tu na zawsze.

Autor