Ujście Wisły - już wiem, że się uda.

Wisła 1200 – dojechałem do mety.

Tak, wtedy w  2020 roku udało mi się ukończyć „Wisłę 1200„. Zmieściłem się  200 godzinach, dziś musiałbym uciąć prawie dobę, by otrzymać koszulkę i medal finiszera. Pierwsze dni dość szczegółowo opisałem w poprzednich postach, wielu z was pytało, kiedy będzie ciąg dalszy. Mam nadzieję, że kiedyś w przyszłości wrócę do tematu. Dziś króciutko o samej końcówce.

Ujście Wisły - już wiem, że się uda.
Ujście Wisły, najgorsze już za mną. Do mety Wisła 1200 blisko.

Na, jak się później okazało, ostatni etap, ruszyłem bardzo wcześnie, szósta rano a ja miałem już kilka kilkanaście kilometrów w nogach, plan był, by dojechać jak najdalej, przespać kilka godzin i w niedzielę rano  przy świetle dnia dojechać do mety. Jak to na Wiśle bywa, plany nawet te na najbliższe godziny, są tylko po to, by je zmienić. Spotkani ludzie, pomoc człowiekowi leżącemu przy ścieżce  rowerowej były jednymi z wielu powodów do pedałowania ciągiem przez prawie 20 godzin, by po 1 w nocy z rąk Ojca Dyrektora otrzymać medal finiszera.

Sto kilkadziesiąt kilometrów przed metą spotkałem Michała. Michał walczy z Garminem, który nagle przestał pokazywać ślad, chwila rozmowy i decyzja: jadzie ze mną, śladem mojej nawigacji. Gdy Lezyne obwieszcza, że do mety tylko 100 km wiemy, że będziemy jechać do końca, że ujście Wisły będzie nasze jeszcze dziś.

Plan by się powiódł, jednak przed Gdańskiem napotykamy leżącego rowerzystę proszącego o pomoc. Zabezpieczamy Pana i miejsce wypadku,  dzwonimy na 112, długo tłumaczymy „gdzie jesteśmy”, w polskim systemie ratownictwa nie można podać współrzędnych, konieczny jest adres! Po godzinie oddajemy Pana  w ręce ratowników i jedziemy dalej.

Wraz ze zmrokiem robi się chłodno, dojeżdżamy do betonowej ścieżki nad ostatnimi metrami Wisły, nagle dostaję siodełkiem po kości ogonowej. Zsiadam i widzę „pana” (dziura w dętce), pierwsza podczas Wisły awaria, na uskoku betonu nie zauważyłem wystającego zbrojenia. Dopycham rower do barierki oznaczającej koniec drogi i otwieramy w świetle latarek serwis rowerowy. Wymiana dętki była łatwym zadaniem. Dołączył do nas kolejny Wiślak, któremu na ostatnich kilometrach rozpadł się bagażnik. Wspólnymi siłami trytytek i silvertapa prowizorycznie naprawiamy bagażnik i już w trzech jedziemy do mety.

Wiemy, że się uda. Opadły emocje, zaczynamy odczuwać chłód, marzenie o zimnym piwie na mecie, zamienia się myślą o gorącej kawie. W końcu jest, koło młyńskie, pod  nim namiot i czekający na nas z medalami Leszek. Wisła 1200 – meta.

Niedzielny poranek na mecie Wisła 1200

Tak zakończył się tydzień, który zmienił mnie i moje podejście do roweru, do długich wypraw. Zrozumiałem, że dam radę, zrozumiałem, że można jechać na rowerze tam, gdzie wydawało się to niemożliwe, że 1200 km po wertepach, w błocie, słońcu, deszczu, samemu czy w towarzystwie to to, czego potrzebuję, że to jest również mój sposób na życie.

Autor