Rok wcześniej udało mi się ukończyć Wisła 1200. Z podobnym postanowieniem, w grupie znajomych Wiślaków ruszyłem na nową, dla wszystkich, wyprawę. Nową, bo dopiero co wymyśloną przez Leszka. Trasa z Bieszczad do Gdańska wzdłuż wschodniej, granicy obiecywała bardzo wiele, widoki, przygodę, przewidywalne problemy ze Strażą Graniczną (był to szczyt kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią).
200 godzin na pokonanie ponad 1400 km – czy dam radę? Roztrząsałem przez wiele tygodni przygotowań. Fizyczne było nieźle, choć waga o 6 kg więcej niż przed rokiem, nie potwierdzała mojego przekonania. Jak się okazało już drugiego dnia, ważniejsza jest psyche.
Problemy miałem już wieczorem, wybłagany nocleg, szybki posiłek wczesna pobudka jeszcze nie zapowiadały najgorszego. Poranne kilometry połykałem całkiem sprawnie, do chwili, gdy na drodze pojawił się znak „Uwaga niedźwiedzie”, za nim kupa na środku drogi, połączenie zdarzeń plus wiedziany dokument i wniosek jeden: zaraz napotkam niedźwiedzicę z młodymi i zostanę zjedzony. Mówię do siebie, stary facecie weź się w garść, działa. Jadę dalej. Patrzę na zegarek, jest 8:40, po chwili zerkam ponownie: 9:49, chwilę później 8:51, co jest grane?
Ratraków jeszcze nie widzę, ale coś złego się dzieje. Przytomnieje po chwili, mój mądry zegarek połączony jest z telefonem, telefon, jak to na pograniczu, raz łapie polską sieć, raz ukraińską. Telefon się loguje, czas synchronizuje, zegarek pobiera z telefonu i tak sprawa się wyjaśnia. Jestem normalny, wraca wiara. Na chwilę, ładowana przez całą noc nawigacja prosi o prąd, ma mniej niż 15% naładowania. Jak to, pytam sam siebie? Normalnie na ładowaniu działa przez 30 godzin nawigowania. Kolejny atak paniki. Podpinam ją do powerbanku, zero reakcji – ładowania brak.
Wdrapuję się na wzgórze nad Przemyślem, piękna panorama miasta, mam do przejechania jeszcze 1250 kilometrów, w drodze jestem już półtora dnia, szanse na sukces marne, im dalej będę jechał, tym trudniejszy będzie powrót do domu. Impulsywnie podejmuję decyzję o wycofie. Bilet przez internet, by nie dyskutować ze sobą przez kolejne godziny i na tarczy wracam do domu.
Żałuje już w pociągu, przez kolejne dni kibicuję znajomym na trasie, pcham kropki, płaczę i zazdroszczę.