Mieliśmy się wyspać, taki był … plan – nie udało się. Rozmowa z Anią i Marcinem przeciągnęła się z wieczoru w noc.
Nasi Gospodarze są edukatorami w Muzeum Auschwitz-Birkenau. Ania biegle posługująca się angielskim i greckim, Marcin angielskim pomagają zwiedzającym zrozumieć to, co niezrozumiałe. Słuchając, zdaję sobie sprawę jak niewiele wiem o tragedii, która miała miejsce kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, w którym mieszkam, jak moja wiedza wypatrzona jest przez popularne ostatnio książki z Auschwitz w tle. Obiecuję sobie wizytę w muzeum z Anią i Marcinem w roli przewodników. O tym, jak trafiliśmy do Ani Marcina możesz przeczytać w pierwszej części wspomnień z Wisła 1200.
Pobudka, o godzinę za późno … plan…, śniadanie, kawa i wracamy na wały.
Okolica jest bajkowa, niestety czas nas goni, przed nami długi dzień. Jedziemy po Wiślanej Trasie Rowerowej, nawierzchnia gładka jak niemiecka autostrada, miejscami trafiają się odcinki „w budowie” i dyrektorowe skróty. Po raz pierwszy tracimy ślad. Wiedzeni nitką asfaltu nie zauważyliśmy położonych traw na zboczu wału i ciągnącej się nitki śladu po… po bezdrożu oczywiście. Na błąd zwraca nam uwagę miejscowy rowerzysta, który rozpoznając wiślaków, krzyczy do nas, że mamy zawrócić i zjechać z autostrady. To była pierwsza lekcja drugiego dnia.
Oczy dookoła głowy + nawigacja drogą do sukcesu.
Oczy nie służą tylko do obserwacji najbliższych pięciu metrów trasy i wypatrywania dziur. Oczy muszą wypatrywać śladów, inaczej najlepsza nawigacja na nic się zda. Pamiętacie historie sprzed lat, gdy u narodzin nawigacji samochodowych kierowcy wjeżdżali do jeziora – „bo tak prowadziła nawigacja”.
Tu zaczyna się rola oczu – niezawodnego, samo uczącego się skanera. W tamtej chwili zdobyłem pierwsze wtajemniczenie w indiańską sztukę śledzenia śladów.
W kolejnych dniach, gdy będę jechał sam, wypatrywanie śladu będzie jedną z zabaw pozwalających na zabicie nudy pedałowania.
Niedziela nie sprzyja rowerzystom – wiejskie sklepiki są zamknięte.
Wróćmy do dnia drugiego, niedziela jest trudna logistycznie. Większość wiejskich sklepików wolą rządzących jest zamknięta. Pojawia się problem z wodą, temperatura jest wyższa niż wczoraj, w kulminacyjnej godzinie sięgnie 40 stopni. Zmieniamy strategię, gdy tylko na trasie pojawiają się zabudowania, gdy widzimy kogoś w ogrodzie a w bidonach mamy już znaczne ubytki, prosimy o wodę. Życzliwi ludzie chętnie nam pomagają.
Od samego rana mijamy kolejnych wiślaków, rozmawiamy o poprzedniej nocy, słyszymy relacje o pierwszych problemach ze sprzętem, o złapanych gumach. Mój towarzysz Piotr od wczoraj zmaga się z problemem napędu w swoim gravelu. Nie może korzystać z przedniej przerzutki, z naprawą będzie musiał poczekać do jutra. Ważne, że może jechać.
Szukamy jedzenia i picia.
Do grupy Piotrów dołącza Bartek z Zakopanego, jedziemy kilka kilometrów razem i rozmowa zaczyna coraz częściej schodzić na temat jedzenia. Bartek spał „w krzakach”, jedzie na pustym żołądku, my uświadamiamy sobie, że nasze śniadanie do obfitych nie należało. Zaczynamy polowanie na sklep. Kłódki, opuszczone rolety to najczęstszy widok. W końcu trafiamy do Czernichowa, sklep oczywiście zamknięty.
Wytrawne oko Bartka – zawodowego kierowcy – zauważa nieśmiały szyld „Restauracja”, ukryty, tak by z ulicy nie wskazać miejsca tak przez nas pożądanego. Bartek idzie na przeszpiegi, wraca z dobrą wiadomością: jest czynne. Parkujemy rowery, wchodzimy po schodach, otwieramy drzwi i czas się cofa. Lokal bez zmian mógłby służyć za scenę filmu z lat 80tych. Pusta sala, przy barze dwóch panów raczących się poranną pianką, po drugiej stronie pani bufetowa wymieniająca najnowsze ploteczki z jedynymi klientami. Brakuje tylko papierosowego dymu.
W głowie pojawia się myśl, chyba tu nie zjemy. Nic bardziej mylnego. Sokole oko Bartka zauważa nad barem wiszący dyplom „najlepsze rzemieślnicze pierogi”. Pani potwierdza, panowie jej wtórują. Na TE pierogi co rok wracają pielgrzymi udający się do jednego z sanktuariów.
Węglowodany atakują – zdradliwe pierogi – o tym, jak prawie poległem 😉
Zamawiamy trzy porcje ruskich, zimne napoje i czekając na posiłek, rozmawiamy z siedzącymi przy barze. Jeden z nich całkiem dobry gawędziarz i były kolarz opowiada nam o swojej karierze. Jemy – pierogi są pyszne, 12 ruskich połykam 24 ruchami widelca. Nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że obżarstwo prawie przerwie moją wyprawę.
Wracamy na wał, jest ciepło, równo, nawigacja pokazuje, że przez najbliższe kilometry nie pojawią się odcinki specjalne. Wracam do dość ostrego tempa sprzed przerwy i nagle koniec, odcięte zasilanie. Kadencja spada, prędkość z 25-30 km/h spada do 10-12 km. Piotr z Bartkiem pytają: Co się dzieje? Szczerze odpowiadam: nie wiem. Chce mi się spać, obwieszczam współtowarzyszom, Panowie jedźcie, ja sobie tu odpocznę, chwilkę się zdrzemnę i Was dogonię.
W głowie mam kotłowaninę myśli. Na co ty się porwałeś? Człowieku, nie przejechałeś jeszcze 250 km, jest dopiero drugi dzień, a ty już nie masz sił. Stary idioto, wielu ci mówiło, że to jak byś z motyką na słońce się zamachnął. Zamachnąć się można, ale co to da? Wstyd i tyle. Trzeba będzie podwinąć ogon i wrócić w niedzielę na tarczy do domu.
Na szczęście mam obok siebie Piotra i Bartka, dopingują mnie i nie odpuszczają. Ich siła i nieustępliwość wygrywają. Jedziemy ślimaczym tempem, zaczynam czuć się coraz lepiej. W końcu po prawie godzinie siły wracają – wraca też zaufanie we własne siły. Nabieram pewności, że jeśli nie nabawię się poważnej kontuzji, nie zniszczą roweru i Rzeka pozwoli-to dam radę. Czuję siłę w głowie i póki ciało nie zawiedzie to będzie dobrze.
Na chwilkę wrócę do myśli z pierwszego dnia: wśród wiślaków czuć solidarność, zawsze znajdzie się pomocna dłoń. W ciągu trzech lat stworzyła się społeczność, która żyje przez cały rok.
Lasek Wolski i straszny podjazd 😉
Tempo wróciło wraz z nim dobry humor. Kręcimy dalej, rozmawiamy z mijanymi i mijającymi nas wiślakami. Niepostrzeżenie zbliżamy się do Krakowa, zaczynają się pierwsze podjazdy, Ostra Góra, Kopiec Piłsudskiego i ścianka w Lasku Wolskim. Tu po raz pierwszy pchamy mocno rowery pod górkę. Zastanawiam się, dlaczego o tym trudnym podejściu nikt z uczestników poprzednich edycji nic nie napisał. Przecież to prawie wspinaczka z rowerem pod pachę. Dzień później poznam odpowiedź na to pytanie. Przy Górach Pieprzowych Lasek Wolski był niewartym wspomnienia.
Po drodze spotykamy Magdę i liczną już grupą jedziemy dalej. Krakowski Rynek, Wawel zostają za nami. Wraz z Krakowem kończy się moja znajomość trasy wzdłuż Wisły. Zaczyna się prawdziwa przygoda, podróż w nieznane przez duże „P”.
Pit stop Niepołomice
W Niepołomicach czeka na nas pierwszy wiślany Pit-stop, tym razem oficjalny, zorganizowany przez Palarnię Kawy HERRERIA. Miłe dziewczyny częstują kawą i zimną wodą. Podobno serwowano pyszne pierogi ruskie, mając w pamięci niedawny stan śmierci „po pierogowej”, wracam do diety wegańskiej i zasilam kaloriami z kanapek z humusem.
Przygoda z pierogami była lekcją numer dwa Wisły. Mój organizm na dużą, ogromnie dużą porcją węglowodanów reaguje potrzebą odpoczynku i przesunięcia sił na front trawienia.
Zmieniam strategię, duże posiłki zamieniam na częste, małe porcje. W kolejnych dniach przełoży się to na odruch Pawłowa przy każdym mijanym sklepie.
Culex pipiens pipiens atakują
Na trasie pojawia się dodatkowe utrudnienie. Dzięki wilgoci i wysokiej temperaturze rozwija się nowe, potrzebujące krwi pokolenie Culex pipiens pipiens. Wszelkie płyny anty komarze spływają wraz z potem kilka minut po aplikacji, odpoczynek w cieniu staje się niemożliwy. Postronnego obserwatora na pewno dziwił widok gromadek rowerzystów stojących w pełnym słońcu gdy obok drzewa oferowały cień. „Termowizyjne” czujniki tych malutkich stworzeń tylko czekały, by w chłodniejszym powietrzu cienia pojawił się obiekt o ułamki stopnia cieplejszy. Drobna różnica dawała sygnał do ataku – mamy dawcę zdawały się brzęczeć między sobą. Tak w walce z upałem i komarami minęło niedzielne popołudnie.
Zmiana startu z masowego na grupowy wymusiła w 2020 roku rezygnację z przeprawy promowej na Dunajcu. Przeprawa zamknięta w nocy zmusiłaby część uczestników do nadłożenia drogi. Sprawiedliwie dla wszystkich wyznaczono objazd.
Nasza spółdzielnia noclegowa ma się dobrze, decydujemy z Piotrem, że rozpoczniemy poszukiwania na drugim brzegu Dunajca. Tym razem idzie nam zdecydowanie łatwiej. Wizyta na popularnym portalu rezerwacyjnym załatwia sprawę. Oddalamy się kilka kilometrów od trasy i meldujemy w Hotelu Gospoda Szlachecka. Zimne piwo, kolacja z zakupionych wcześniej konserw i idziemy spać. W nogach przejechane 180 kilometrów (znów nie udało się wykonać planu) i kilkanaście godzin na siodełku. Jutro przed nami słynne Góry Pieprzowe, upał komary, wspinaczka, dzień jednak zacznie się od poszukiwania warsztatu. Napęd Piotra czeka.