Pobudka o 5 rano, szybkie, bardzo szybkie śniadanie i o 6:05 jesteśmy gotowi. Ruszamy, jest poniedziałek, sklepy czekają na pierwszych klientów, kończy się niedzielna udręka z uzupełnianiem zapasów. Szybkie zakupy i wracamy na ślad Wisła 1200.
Na szczęście wczoraj wieczorem nie musieliśmy zbytnio oddalić się od trasy, początkowo jedziemy wzdłuż dość tłocznej mimo porannej pory drogi. W Żabnie wracamy na chwilę nad brzeg Dunajca, wzdłuż rzeki docieramy do krainy słonia. Poranna senność mija w ułamku chwili, naszym oczom ukazuje się stadion piłkarski, nie obrażając mieszkańców i kibiców – stadion wybudowany „in the middle of nowhere”. Na parkingu wielkie figury słoni – uświadamiamy sobie – jesteśmy w Niecieczy, miasteczka – gospodarza popularnych słoni, klubu piłkarskiego BRUK-BET TERMALICA Nieciecza. Uważając, by nie obudzić wielkich ssaków, zatrzymujemy się tylko na chwilę i jedziemy dalej.
Naprawa „korby”, Piotr Ogarnia poważną awarię
Dziś dzień naprawy Piotrowego gravela, pomysł jest taki: jedziemy przed siebie, po 9:00 Piotr zacznie dzwonić po serwisach „na trasie przed nami”, od tego, gdzie znajdzie pomocną dłoń będzie zależał dalszy układ dnia. Pomysł prosty, realizacja również, tylko do serwisu daleko. Po kilku rozmowach cel staje się jasny – Piotr musi dojechać do Sandomierza, wcześniej po drodze nikt nie ma na stanie pasującego napędu. Do serwisu mamy spory kawałek, podejmujemy decyzję: Piotr gna ile sił w nogach, ja swoim tempem – spotkamy się po naprawie w Sandomierzu. Tak wyglądała nasza „strategia” na trzeci dzień Wisła 1200.
Zalipie – malowane domy na trasie Wisła 1200
Kolejne kilometry mijają na samotnym, przerywanym spotkaniami z Wiślakami, kręceniu korbą. Pogoda nadal słoneczna, upał mniej dokuczliwy niż w poprzednich dniach. Niepostrzeżenie docieram do Zalipia, wioski malowanych domów, krótka przerwa na sesję foto i dalej w drogę.
Kończy się asfalt, wracam nad Wisłę, a nad Wisłą jak to nad Wisłą na trasie Wisła 1200 pojawiają się chaszcze i długo niewidziane wały (który to już raz?). Miejscami jadę trawiastym szczytem, miejscami za wygraną daje wygoda i korzystam z biegnącej wzdłuż wału drogi. Ta strategia ma jeden wielki plus: odpoczywają nadgarstki, w końcu można oprzeć przedramiona na lemondce, minusów jest więcej… Zaczynając od widoków, kończąc na mozolnej wspinaczce, by wrócić na wał, gdy ścieżka Wisły nagle odbija, a ja jestem po złej stronie. Nie ma złotego środka – powtarzam tego dnia wiele razy. Kilometry są jak z gumy, raz krótkie, raz rozciągnięte do niemożliwości. Jadę sam, czasem dołączam do mijanych Wiślaków, czasem mijani Wiślacy dołączają do mnie. Godziny mijają, ja mijam Połaniec, leżący na drugim brzegu Tarnobrzeg, ten ostatni przypomina mi lekcje geografii z ósmej klasy podstawówki – do dziś pamiętam wkuwanie do klasówki z surowców naturalnych Polski: Tarnobrzeg = siarka, siarka = Tarnobrzeg.
Samotna jazda, zanim dialog przejdzie w monolog…
Tak, Wisła 1200 to doskonały czas na wspomnienia i poznania samego siebie. Po kilku dniach zauważyłem, że nie do końca znałem tego 56-letniego faceta, z którym żyję od urodzenia. Fajne rozmowy z samym sobą przerodzą się w kolejnych dniach w długi monolog do niewymownej adresowany. Będzie o tym więcej, szczególnie w dniu czwartym i piątym. Wróćmy na trasę, gdy ja powoli przesuwam swoją kropkę w kierunku Sandomierza, Piotr jest już w warsztacie. Umawiamy się na kontakt, gdy będę bliżej miasta. Tuż przed podjazdem na sandomierską starówkę kusi mnie ręczna myjnia, skręcam z trasy, witam się z gąską i nagle wolne miejsce zajmuje samochód. Odbieram to jako sygnał — jeszcze nie czas na zmycie goczałkowickiego błota. Jak się później okaże sygnał bardzo trafny.
Góry Pieprzowe – WE ALL LOVE Ojciec Dyrektor Wisła 1200
Spotykam się z Piotrem, jemy szybki obiad i kręcimy dalej. Widoki piękne, trasa fajnym całkiem wałem poprowadzona i nagle są: przed nami wzniesienie – słynne Góry Pieprzowe, niby nie za wysokie, wypatrujemy ścieżki na „szczyt”. Zapatrzeni, nie zauważamy zjazdu z wału, zawracamy, by po chwili wjechać do lasu „prawie tropikalnego”. Jesteśmy w starorzeczu Wisły, z jednej strony jeziorko, w wąskim pasie lasu powalonych w połowie drzew nasza ścieżka, z drugiej strony osławione łupki. Od dłuższej chwili nie siedzimy na siodełkach, prowadzimy rowery, o jeździe nie ma co nawet myśleć. Znów gubimy ślad, na szczęście w porę słyszymy innych wiślaków wyrażających swój zachwyt górską wspinaczką, zawracamy. Po chwili widzimy słyszanych przed chwilą ludzi ponad nami, nie widzimy nadal ścieżki. W końcu jest, a właściwie jej nie ma, są tylko bardziej połamane gałęzie – ślad wskazuje tu macie jechać. Przepraszam, o jeździe nie ma mowy, za trudno, za dużo chaszczy. Przebijamy się, gdy z nadzieją wyzieramy na w miarę otwarty teren, Góry Pieprzowe okazują nam wybrane przez Ojca Dyrektora najmniej dostępne oblicze.
Za Wikipedią: „Łupki Gór Pieprzowych – powstałe jako osady w morzu kambryjskim ok. 500 mln lat temu – były poddane intensywnym fałdowaniom w czasie orogenezy sandomierskiej. W dzisiejszym położeniu upad warstw sięga 90° lub nawet przekracza tę wartość, co oznacza, że ławice osadów stoją tu teraz pionowo lub są częściowo przewrócone. Łupki te rozpadają się w procesie wietrzenia w specyficzny sposób, a zwietrzelina barwą i kształtem przypomina ziarna pieprzu, co dało zapewne ludową nazwę temu rejonowi”.
Góry Pieprzowe czekały miliony lat na odkrycie dla kolarstwa, dokonał go pod koniec drugiego dziesięciolecia XXI wieku Ojciec Dyrektor, na trwale wpisując to urokliwe miejsce na listę najmilej wspomnianych przez Wiślaków.
Trasa poprowadzona z rozmachem niczym alpejskie direttissimy prowadzi wprost, w dosłownym tego słowa znaczeniu, na „szczyt”. Nie ma tu wijących się trawersów, rower na ramię, lub przed siebie i podchodzimy, pchamy w imię Ojca. Miejscami przydałyby się raki lub przynajmniej kolce w butach. Zaparcie, kilka kroków do przodu, zaciskamy hamulce, podchodzimy pod kierownicę, łapiemy oddech i tak dalej do przodu. Och nie, prawie zapomniałbym o jednej malutkiej bohaterce: komarzyce mają tu swój paśnik. Chwilami nie wiadomo co robić, trzymać rower? Opędzać się przed komarzycami? Czy mile wymawiać imię Ojca Dyrektora? Końcówka na szczęście wyposażona w „poręczówki”, wzajemnie sobie pomagając, wdrapujemy się na szczyt.
Nagle „wq..w” mija, wszyscy się uśmiechają, a ja już wiem, dlaczego nikt nie wspominał wczorajszej „ścianki” w Parku Wolskim.
Widok na Sandomierz jest piękny, wiśnie prosto z drzewa smakują wybornie – przepraszam sadownika – nie dało się oprzeć. Okazuje się, że z drugiej strony na szczyt można dostać się cywilizowaną drogą, Wisła ma swoje prawa.
Dziś już więcej nic się nie wydarzy, tylko dwie pęknięte szprychy…
Piotr z nową korbą, odzyskuje humor, niestety na krótko. Kolejna awaria przed nim, tym razem dwie szprychy w przednim kole. Dzień czwarty znów będzie podporządkowany szukaniem serwisu.
W poniedziałek już nic się nie przydarzy, wspominając Góry Pieprzowe, kręcimy kilometry, ja szczęśliwy, że nie umyłem roweru, przy OS w Górach Pieprzowych Goczałkowickie błota były jedynie delikatną maseczką.
Noclegu szukamy sprawdzonym sposobem, przed zmrokiem krótka przerwa, wizyta na booking.com i w miarę sprawnie znajdujemy nocleg w Lasocinie. Będziemy musieli kilka kilometrów odjechać od trasy. Po drodze pierwszy na trasie deszcz, wygrzebanie kurtki i po chwili docieramy do celu. Na miejscu spotykamy kilka grup Wiślaków, miejsce okazało się tej nocy bardzo popularne. Kropek w zajeździe było wiele, moja o dziwo spędziła noc w polu po drugiej stronie drogi. Teleportowała się, gdy ja smacznie, po kolacji i piwku, spałem w łóżku.
Koniec trzeciego dnia, plan oczywiście nie wykonany, ale nie jest źle. Dzienna średnia mówi, że powinno się udać.
PS
W imieniu Piotra i innych Wiślaków gorące podziękowania dla serwisu rowerowego WiroBike Sandomierz. Panowie kibicują Wisła 1200 i na czas przejazdu Wiślaków zmobilizowali wszystkie siły. Pracowali od rana do nocy, by nikt potrzebujący nie został bez pomocy – to też jest magia Wisły 1200.